Sporo jest rozgłosu wokół tego filmu. W sumie nie ma się czemu dziwić, skoro gra w nim najgorętsze męskie nazwisko Hollywoodu, czyli Brad Pitt, który w dodatku wiedzie tutaj prym, gdyż jest otoczony mało znanymi aktorami. Na dodatek przypadła mu nie byle jaka rola w udziale. Tym razem przyczynia się do ratowania świata przed ogólnoświatową epidemią… zombie. I bodajże jest to najbardziej spektakularny film z jego udziałem od czasów „Troi” (2004).
No, właśnie... Zombie… Jak nie wampiry, to zombie na ekranie. Do znudzenia. Bo filmów o umarlakach, którzy z niewiadomych przyczyn wstają z martwych, szwendają się, powłócząc nogami, albo biegają jak rozwścieczone psy, a w dodatku zarażają innych, mieliśmy już wiele – począwszy od klasyki („Noc żywych trupów” z 1968 roku i „Świt żywych trupów” z 1978 – oba w reż. George’a A. Romero), poprzez remake („Noc żywych trupów” z 1990 r., „Świt żywych trupów” z 2004 r.), naśladownictwo klasyki (np. „Ziemia żywych trupów”, „Wysyp żywych trupów”) i zabawę formą (np. „Rec”), a skończywszy na komediach (np. „Zombieland”). Jest jeszcze intrygujący i wywołujący ciarki serial o zombie „The Walking Dead”. Prawda że sporo tego? Ale „World War Z” wyróżnia się na tle tych wszystkich i im podobnych tytułów wspomnianym rozmachem.
Reżyser filmu, Marc Forster, najwyraźniej zastosował się do chyba już wszystkim znanej reguły Hitchcocka, która mówi, że na początku ma być trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma tylko wzrastać. Mamy więc czołówkę, która wprowadza w niepokojący klimat i sygnalizuje, w czym może tkwić problem; następnie krótka ekspozycja, dzięki której poznajemy Gerry’ego (Pitt) i jego rodzinę, by chwilę potem przejść do wybuchów i masowej histerii. Tak że od samego początku dzieje się sporo, a komputery speców od efektów specjalnych idą w ruch, bo tylko dzięki nim możemy zobaczyć skalę i skutki tego tajemniczego zjawiska. I pierwsza połowa filmu obfituje właśnie w takie obrazki.
Paradoksalnie nie ta połowa jest najciekawsza (oczywiście dla piszącego te słowa). Najciekawsze dzieje się wtedy, gdy Forster przechodzi z masowych scen (chociaż przyznać muszę, że sceny w Palestynie zrobiły na mnie duże wrażenie), tych pełnych widowiskowości, do scen jednostkowych, w których bardziej możemy przyjrzeć się głównemu bohaterowi i jego nowym towarzyszom niedoli. I takimi scenami wypełniona jest druga połowa filmu, który dopiero zaczyna szczerze angażować i wywoływać tak pożądaną w kinie nerwowość. W tej części „Word War Z” napięcie jest umiejętne stopniowane i wynagradza ewentualne emocjonalne zobojętnienie występujące w części pierwszej.
Zazwyczaj wszystko w filmie dzieje się z jakiegoś powodu. W tym filmie na próżno szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego? Chociaż mówi się o naturze, która to jest najlepszym seryjnym mordercą, czekającym tylko, by ją w końcu rozpracować i złapać, to jednak na tym się kończy. Nie trzeba do tego filmu, by wiedzieć, że z naturą się nie wygra. Ale walczyć trzeba, gdy już innego wyjścia nie ma.