Oryginalny tytuł tego filmu brzmi „Słowa i obrazy”. Może i nie oddaje on w pełni tego, o co w nim tak naprawdę chodzi (o niedorzeczności polskich tłumaczeń filmowych tytułów można by napisać książkę; a może już ktoś taka napisał?), ale porusza ważną i dyskusyjną kwestię, która mnie osobiście bardziej ciekawi niż wątek miłosny zaznaczony też w polskim tłumaczeniu: Czy przemawiają do nas bardziej słowa czy obrazy? Czy słowami jesteśmy w stanie oddać wszystko? A może jednak to obrazy mają taką możliwość?
By się o tym przekonać zostajemy wciągnięci w prywatną wojnę między nauczycielem angielskiego (gra go Clive Owen) a nauczycielką sztuki i malarką w jednym (gra ją Juliette Binoche). Oczywiście spór ten jest podszyty uczuciem, w myśl zasady: „Kto się lubi, ten się czubi”. Jednak brakuje mu głębi, autentyczności, nerwu i napięcia (w podtekście: seksualnego), które towarzyszy relacjom mężczyzny i kobiety, szczególnie, kiedy między dwojgiem jest jakaś różnica zdań. Nie ma w tym układzie, jak to się mówi, chemii. Nie ma prawdziwych zrywów i porywów serca. Chociaż aktorzy, szczególnie Binoche, są aktorami z najwyższej półki. Ale co tu poradzić, kiedy scenariusz na to nie pozwala. A jak mówi stare powiedzenie: Z pustego i Salomon nie naleje.
Poza tym postać Jacka, nauczyciela, zamiast przekonywać i wzbudzać szczerą sympatię, po prostu irytuje. Z tego względu, że jest on posklejany z klisz (patrz, np. „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”; jest nawet w „Wypisz, wymaluj…” scena gry w piłkę nauczyciela z uczniami żywcem wyciągnięta z tego pięknego klasyka) i mnóstwo w nim pozerstwa (zabawa na wymyślanie jak najciekawszych wielosylabowych słów wcale nie jest ciekawa i śmieszna) i rozbuchanego ego. Owszem, ego w założeniu miało być, nawet mówi się o nim w filmie, ale gdyby było ono tak naturalnie, lekko i fantastycznie rozbuchane jak w przypadku postaci doktora House’a, to wszystko byłoby pięknie i wspaniale. W dodatku o bohaterze Owena w zasadzie niewiele wiemy, a problem, z którym się zmaga, jest taki sztampowy (alkoholizm). Już o wiele ciekawsza jest postać Diny, która ma jakąś historię, jakąś głębię i zmaga się z niefilmową chorobą (reumatyczne zapalenie stawów). To, że ta postać ma ciekawszy rys, to oczywiście zasługa samej Binoche, ale i ona nie ma tutaj możliwości pełnego wykazania się, o czym już wcześniej wspomniałem.
Wracając do kwestii sporu głównych bohaterów. To opiera się on na założeniu, że „słowa to kłamstwo i pułapka”, natomiast „obraz jest wart więcej niż tysiąc słów” – jak mówi Dina. I z tymi tezami walczy Jack, mówiąc, że „na początku było słowo”. Chociaż ten spór sam w sobie jest bardzo ciekawy, to tutaj nie zostaje on pogłębiony. A szkoda, bo to bardzo aktualny temat – w dobie kultury obrazkowej i kryzysu słowa pisanego.
Ten film dobrze się zapowiadał. Niestety chyba niektórzy myśleli, że dobra obsada wystarczy. A jednak nie wystarczyła. Dlatego brak mi słów. I żaden też obraz nie oddałby tego, jak bardzo czuję się rozczarowany.