Gdybym nie wiedział, że ten film zrobił Ron Howard, to pewnie nigdy bym na to nie wpadł. Chociażby dlatego, że Howard kojarzy mi się głównie z „grzecznymi” filmami; dobrymi (z małymi wyjątkami, np. „Kod da Vinci”), które przyjemnie się ogląda i równie przyjemnie się do nich wraca (np. do „Apollo 13” czy „Pięknego umysłu”), ale jednak mimo wszystko „ugrzecznionymi”. Oczywiście, jeśli przyjrzeć się bliżej dorobkowi tego reżysera, to z powyższym skojarzeniem łatwo można i trzeba dyskutować. Rzecz jednak w tym, że „Wyścig”, jak dla mnie, wyróżnia się na tle jego wcześniejszych filmów.
Przede wszystkim dlatego, że jest to film z „pazurem”, pełen dynamizmu, zadziorności i… hałasu. Bo ryk bolidowych silników w najnowszej produkcji Howarda przebija nawet ryk silników startującego promu kosmicznego w „Apollo 13”. Nietrudno więc już domyślić się, że w „Wyścigu” mamy historię, która rozgrywa się na torze wyścigowym. W dodatku historię, która sięga do życia (co Howard robi nie pierwszy i zapewnie nie ostatni raz), a konkretnie do postaci dwóch kierowców rajdowych (Jamesa Hunta i Niki Laudy), którzy w latach 70. XX wieku rywalizowali o tytuł mistrza świata. Jeśli ktoś w tym momencie stwierdza, że Formuła 1 to nie jego bajka, to spieszę poinformować, że nie trzeba interesować się wyścigami, by nie tylko obejrzeć ten film (bo naprawdę warto), ale w dodatku czerpać z niego satysfakcję. A piszę to jako jeden z tych niezainteresowanych tym sportem.
Za powyższym zapewnieniem przemawia m.in. to, że Howard skupił się na relacji pomiędzy bohaterami, których wszystko dzieli (pochodzenie, podejście do życia, uprawianego sportu, do najbliższych i do całej otoczki związanej z wyścigami i tego, co one ze sobą przynoszą; a przynoszą nawet śmierć, która w 20% wpisana jest ów sport – i to również ich różni), a tylko dwie kwestie łączą: miłość do wyścigów i to, że obaj – jak słyszymy z ust jednego – zostali wydziedziczeni, bo nie chcieli spełniać oczekiwań swoich ojców. Są jak ogień i woda. Natomiast ich relacja jest oparta na ciągłej rywalizacji (czy zdrowiej, czy niezdrowej – to już należy samemu ocenić), napędzającej całą fabułę. Jednak w tym współzawodnictwie najlepsze i najpiękniejsze jest przyglądanie się temu, jak pomiędzy rajdowcami rodzi się szacunek, wzajemne zrozumienie, a nawet pewnego rodzaju przyjaźń. Tym samym Howardowi udało się opowiedzieć historię nie o wyścigach, nie o samochodach, lecz o dwóch facetach oraz ich ambicjach i marzeniach. Dlatego nie jest to film w stylu „Szybkich i wciekłych” (jednak tytuł może to sugerować), chociaż bohaterowie „Wyścigu” są i szybcy i wściekli. Są też zdeterminowani i nieugięci. Co więcej, każdy z nich jest osobowością samą w sobie, co też jest zasługą wcielających się w nich aktorów, którym zdecydowanie należą się wielkie brawa. Potrafią przykuć uwagę, tworząc postaci z krwi i kości.
Poza interesującą zawartością merytoryczną „Wyścig” odznacza się również imponującą stroną wizualno-techniczną. Trudno mi pisać o realiach tamtych czasów, tamtych miejsc, a tym bardziej realiach wyścigów, jednak to, co widać na ekranie, robi niesamowite wrażenie rozmachem i naturalnością. W dodatku wszystko jest rewelacyjnie sfilmowane (raz oglądamy kadry przesycone, skąpane w ciepłych barwach, a raz kadry chłodne i stonowane) i oprawione muzyką Hansa Zimmera, która idealnie komponuje się z wstrząsającym całym ciałem hałasem toru wyścigowego. Dlatego grzechem kinomana byłoby tego wszystkiego nie doświadczyć na wielkim ekranie. Tym bardziej, że takie połączenie treści i formy gwarantuje, że „Wyścig” podziała jak niejeden napój energetyzujący: ożywi ciało i umysł, pozostawiając po sobie same przyjemne wrażenia.