Filmy o więziennictwie przyzwyczaiły nas do specyficznej perspektywy z jaką je oglądamy. Podczas gdy moralnie złym bywa na ogół przestępca, tak tutaj jego postać postawiona jest w nieco odmiennym świetle, bo albo jest on niewinnie skazany, albo jego wyrok zbyt surowy, a nawet jeśli, w trzeciej opcji, jest winny i za kratki trafił zasłużenie, to widz zdaje się o tym momentalnie zapominać. W każdym z tych przypadków proces identyfikacji widza z bohaterem skupiony jest wokół osadzonego, a nie, jak to powinno wyglądać, strażnika czy naczelnika więziennego, którzy przecież pilnują porządku i sprawiedliwości. Praktycznie zawsze w filmach, których akcja rozgrywa się w więzieniu, kibicujemy więźniom. Jesteśmy oburzeni wobec ich nieludzkiego traktowania, wierzymy (z jakiego powodu?) w ich dobre sumienie, a w razie próby cieczki ściskamy za nich mocno kciuki. I tak też się ma sprawa tym razem.
„Wyspa skazańców” na tym tle nie dość, że wpisuje się we wspomniany schemat odbioru, to na dokładkę powiela utarte na tym terenie motywy i rozwiązania. Choć z ekranu tętni emocjami, to są one w jakimś stopniu tłumione przez naszą logikę i wiedzę, która co jakiś czas mówi: „o tak, to było do przewidzenia” albo „a teraz zdarzy się to”. Nie ma w tym filmie grama zaskoczenia, nawet wówczas, kiedy tak wiele mogłoby się wydarzyć. Tłumaczyć to można oficjalnym uzależnieniem od historycznych faktów, bo ten film to tzw. niezwykła historia prawdziwa, o jednym z buntów w rygorystycznym zakładzie poprawczym dla młodocianych przestępców. Ale jeśli tak, to gdzie podziała się reszta nawiązań? Gdzie detale i realizm?
Zdawać by się mogło egzotyczne (choć chłodne) kino norweskie w tym przypadku kojarzy się z amerykańską masówką. Wpuszczając nas na oddaloną od normalnego świata wyspę skazańców, nie może tak naprawdę oprzeć się pokusie typowej przygody i powszechnym zwyczajom. Zupełnie jakby chciało się nam zademonstrować niespotykany, wymierający okaz zwierzęcia jednocześnie ubranego w sweterek, czapkę i jedzącego karmę z plastikowej miski.
Kiedy zasiadam do oglądania filmu norweskiego lub szwedzkiego, to wiem, że się nie rozczaruję. Każdy kolejny kontakt z Kinem skandynawskim utwierdza mnie w tym przekonaniu, ponieważ Skandynawowie, jak chyba nikt inny, potrafią połączyć wizualny chłód z emocjonalnym żarem. A przy tym zawsze powiedzą/pokażą coś istotnego, co dotyczy człowieka, jego uczuć, pragnień, a szczególnie relacji międzyludzkich. Nie inaczej jest w przypadku „Wyspy skazańców”, która – niestety – nie należy do filmów znanych. Dlatego - między innymi – pojawiła się w Dyskusyjnym Klubie Filmowym „KLAPS” w WDK.
Ta opowieść, za której podstawę posłużyły fakty (istnienie na wyspie Bastøy – w latach 1900–1970 – ośrodka poprawczego dla chłopców w wieku od 11 do 18 lat oraz bunt osadzonych, do którego doszło w roku 1915) nie ucieka się do udziwnień, komplikacji i niepotrzebnych narracyjnych zawiłości. „Wyspa…” ma więc tradycyjną, rzetelną i dynamiczną narrację, która zmierza od punktu A, przez punkt B, aż do punktu C. Służy to poznaniu głównego bohatera (nowo osadzonego chłopca o imieniu Erling), przyjrzeniu się jego postawie (indywidualisty, buntownika i twardziela, który nie boi się dozorców i który wie, czego chce – a chce uciec z wyspy), jego relacjom z innymi (osadzonymi, dozorcami oraz samym naczelnikiem ośrodka), temu, jak wyrabia swoją pozycję lidera (najczęściej siłą i uporem), a także temu, jak wygląda życie w ośrodku. Takie prowadzenie narracji z kolei sprawia, że napięcie sukcesywnie wzrasta (proporcjonalnie do napięcia wrastają emocje), by w końcu osiągnąć punk kulminacyjny, po którym następuje wyciszenie i czas na refleksję – nie nad detalami, nie nad realizmem lub jego brakiem (np. w wyglądzie bohaterów: że może zbyt „piękni”? że może „za dobrze” ubrani? że zbyt „pięknie” się wysławiają?), nawet nie nad logiką (że nagle zmieniła się pora roku, wody zostały skute lodem, a wszystko pokryła gruba warstwa śniegu), lecz właśnie nad relacjami międzyludzkimi, nad postawami i nad istotą człowieczeństwa. A także nad tym, czym jest resocjalizacja, jak ona powinna wyglądać (czy w ogóle istnieje?), i gdzie ona się kończy, a gdzie zaczyna się przemoc fizyczna i psychiczna. I w tym tkwi siła filmu Holsta – w pytaniach, które stawia i emocjach/wrażeniu, jakie wywołuje – a uderza jak prawy sierpowy zawodowego boksera.
„Wyspa…” ma tyle samo plusów co minusów. A żeby było ciekawiej, to jej plusy są zarazem jej minusami. I vice versa. Może nie jest arcydziełem, nie jest filmem wybitnym, nie jest też filmem oryginalnym, ale na pewno jest filmem na poziomie, który dobrze się ogląda, a jeszcze lepiej o nim dyskutuje. Dlatego nie można pozwolić na to, by istniał, jak do tej pory, w filmowej nieświadomości i niebycie, bo zdecydowanie na to nie zasługuje.