Od jakiegoś czasu, szczególnie po seansie tego filmu, gdy słyszę słowo „juma”, moje pierwsze skojarzenie związane jest z osobą Jakuba Gierszała. Zamykam oczy, mówię sobie „juma”, a w wyobraźni od razu pojawia się wysoki blond chłopak – Jakub Gierszał. Otwieram oczy, patrzę na plakat „Yumy”, i co widzę? Oczywiście, Jakuba Gierszała. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest banalnie prosta. Ponieważ to głównie na osobie tego aktora młodego pokolenia i jego roli zbudowany jest najnowszy film Piotra Mularuka.
Gierszał dał się wcześniej poznać trzema filmami: „Wszystko, co kocham”, „Milion dolarów” i „Salą samobójców”. Nawet jeśli uznamy, że jego kreacja w tym ostatnim filmie była nieco przerysowana, to i tak rola pozostaje niezapomniana i przyniosła mu największe uznanie i podziw. Chociaż filmografię Gierszała, jak na razie, można zapisać na małej kartce z kieszonkowego notesu, zdążył już zostać dwukrotnym laureatem Złotej Kaczki (za „Milion dolarów” i „Salę samobójców”), zdobyć Nagrodę Publiczności im. Zbyszka Cybulskiego i tytuł Shooting Star 2012, przyznawany najbardziej utalentowanym młodym europejskim aktorom na Międzynarodowym Festiwalu w Berlinie. Z czasem filmografia aktora, a wraz z nią lista nagród, powiększy się o nowe, ciekawe i zapewne różnobarwne role.
Tę w „Yumie” również można zaliczyć do ciekawych ról. Chociaż nie dała ona szans, by Gierszał w pełni pokazał swój aktorski wachlarz możliwości. Tym razem wcielił się w Zygę – chłopaka, który żyje w małej nadodrzańskiej miejscowości, gdzie życie toczy się wolno i spokojnie. Nic się nie dzieje. Wokół panuje nuda i beznadzieja, bo perspektyw brak, a ludzie, klepiąc biedę, żyją z dnia na dzień. Jest końcówka lat 80 i początek lat 90. XX wieku. Czasy postkomunistyczne. Czasy, kiedy zaczynało dopiero być kolorowo. W tym konkretnym przypadku i tym konkretnym miejscu zaczęło być kolorowo właśnie dzięki Zydze, ponieważ zajął się – trochę z nudy, trochę z biedy, trochę z braku perspektyw i trochę z chęci poczucia się „kimś” - „jumaniem”, czyli kradzieżą przedmiotów z zachodnich (głównie niemieckich) wtedy sklepów. I tak z czasem on, jego rodzina, koledzy, którzy należeli do paczki, i całe jego otoczenie stało się wizualnie bogate, szpanerskie i zaznało pierwszego powiewu dobrobytu. Przy czym nie obeszło się bez konsekwencji dla bohatera i kumpli „jumaczy”, bo - jak mówi stare powiedzenie - wszystko, co dobre, szybko się kończy.
Sam pomysł na opowiedzenie o świecie i czasach, które już dawno odeszły w zapomnienie, był dobry i ciekawy. I zdecydowanie historia ta wyróżnia się na tle innych polskich produkcji ostatnich lat. Jednak czegoś w tym filmie zabrakło. A tym „czymś” są prawdziwe emocje, spójność i brak zdecydowania ze strony twórców, w którą stronę należało ostatecznie podążyć – w stronę dramatu? w stronę komedii? w stronę westernu? czy może w stronę refleksyjnej przypowieści o minionych czasach i dobrym chłopaku, który chciał tylko zaznać lepszego (tutaj: nielegalnego) życia, ale gdzieś po drodze sprawy całkowicie wymknęły mu się spod kontroli? W filmie Mularuka tego wszystkiego jest po trochę, więc być może dlatego ciężko jest „wbić się” widzowi w opowiadaną historię, przeżyć ją na ekranie i szczerze polubić jej bohatera, który ma słabość do filmu „15:10 do Yumy” (zbieżność tego filmu z nazwą „juma” jest nieprzypadkowa), Winnetou i w ogóle Dzikiego Zachodu. Tym bardziej, że – i piszę to już nie pierwszy raz – film był reklamowany jako komedia, a tak naprawdę komedią nie jest. Ma jedynie małe akcenty komediowe.
Krzysztof Kieślowski powiedział kiedyś, co możemy przeczytać w jego autobiografii, która ostatnio ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK, że magia ekranu polega na tym, iż „nagle, jako widz, jesteś w jakimś napięciu. Znajdujesz się w świecie, który film pokazuje. On jest koherentny, całościowy, zebrany do kupy, że po prostu się do niego przenosisz”. Kiedy przeczytałem te słowa, a było to w ten sam dzień, w którym obejrzałem film Mularuka, od razu pomyślałem o „Yumie”. W ogóle nie czułem napięcia w trakcie jego oglądania. Nie czułem, że każda scena jest tak zebrana do kupy, że w połączeniu z innymi tworzy koherentną całość. Tego w „Yumie” – przynajmniej piszącemu – zabrakło. Za to jest świat, o którym już wspomniałem. Świat zamierzchły, który zapewne pamiętają jeszcze ci urodzeni na początku lat 80., a już na pewno pamiętają ci urodzeni jeszcze wcześniej. Oni będą na to patrzeć może z jakąś nostalgią, może z jakimś rozrzewnieniem (bo istnieje obecnie coś takiego, jak „peerelowska kultowość”), a może z ulgą, że tego już nie ma. Ci młodsi, urodzeni już w latach 90. i później, pewnie nie będą rozumieć tego, co pokazuje się na ekranie; nie zrozumieją tej fascynacji białymi „adaśkami” (adidasami), błyszczącymi dresami, złotymi łańcuchami na szyi, co razem tworzy tzw. wsiowy szpan, i tego, że człowiek, cieszył się z old spice’a czy głupiej kostki toaletowej. Nie zrozumieją też w pełni tego, że nie było drogerii i galerii handlowych, jakie można zobaczyć w filmie, a po których z fascynacją przemierzają się bohaterowie, kradnąc przy tym na potęgę, co się tylko da. To wszystko wygląda prawdziwie w „Yumie” i jest jej dużym plusem.
Za to nieprawdziwie, wręcz sztucznie wygląda tutaj występ Tomasza Kota. Aktor pręży się, stroi miny, udaje groźnego Ruska i przez to jego postać jest przerysowana i staje się karykaturą samej siebie. A chyba nie to było celem. Tym bardziej, że Kot potrafi dobrze zagrać, bez uciekania się do niepotrzebnych środków ekspresji, co pokazał np. w „Skazanym na bluesa” czy w „Erratum”.
Odczuwam również niezadowolenie i niesmak z występu pani Figury. Po raz kolejny musiała zagrać cycatą, wystrojoną i wymalowaną go granic możliwości seksbombę, która przybiera różne pozy i szafuje swoimi kobiecymi atutami. Rozumiem, że dawno temu okrzyknięto ją polską seksbombą (z gustami się nie dyskutuje), ale czy ten krzywdzący wizerunek musi trwać nadal? Obsadzenie jej w tej roli było posunięciem stereotypowym, czyli: tak ją publiczność widzi, do tego się najlepiej nadaje, to tak ją obsadźmy. A przecież i ona, jak pan Kot, potrafi zagrać coś więcej i lepiej, co pokazała chociażby w „Żurku” Ryszarda Brylskiego. Ale rozumiem też, że to nie jej wina tylko ciągle brakujących scenariuszy z porządnymi rolami kobiecymi (i w ogóle naprawdę dobrych scenariuszy), więc skoro nie ma w czym wybierać, to trzeba grać to, co jest, jeśli chce się dalej istnieć w tym filmowym świecie.
Chciałbym móc napisać, że „Yuma” mnie zaintrygowała, że podobała mi się, że obejrzę ją raz jeszcze, jak obejrzałem ostatnio na DVD ponownie „Różę” Smarzowskiego, która wywołała takie same emocje, jak za pierwszym razem w kinie. Zgadza się, to dwa różne filmy, o zupełnie czymś innym, ale ich wspólnym mianownikiem jest to, że są POLSKIE. I to nie jest tak, że każdy polski film jest już z założenia beznadziejny i do kitu. Dowód na to pojawia się co jakiś czas. Nie tylko w twórczości np. Smarzowskiego, Kolskiego czy Jakimowskiego. Są i inni. Tylko ciągle jest ich za mało. Pan Mularuk, jako filmowy twórca, jest na dobrej drodze. Bo ten pociąg jeszcze nie odjechał.