Punktem wyjścia dla komedii, którą reklamowano jako „największy francuski hit od czasu „Nietykalnych”, z powodzeniem mógłby być dowcip w stylu: spotykają się Francuz, Żyd, Arab i Chińczyk… Co ich łączy ? Najkrócej mówiąc: KOBIETY. Co ich dzieli? Najkrócej mówiąc: KULTUROWOŚĆ. A wszystko przez to, że pewien bogaty Francuz ma cztery córki, z których trzy już – w regularnych odstępach - wyszły za nie-Francuzów. A że tatuś jest konserwatystą i marzyli mu się zięciowie w „narodowych barwach”, w których żyłach płynie czysta francuska krew, to powoduje ciąg rodzinnych słowno-sytuacyjnych nieporozumień i napięć. Nadzieją na spełnienie rodzicielskich marzeń jest jeszcze piękna czwarta córka. I tego, czy jej życiowe decyzje będą w tej wielokulturowej rodzinie powiedzeniową wisienką na torcie, czy też samym tortem, wyczekujemy w niecierpliwością wraz z jej wiecznie strojącym miny niezadowolenia ojcem.
„Za jakie grzechy, dobry Boże?” nie jest filmem na miarę „Nietykalnych”, którego szczerą sympatią darzy już miliony widzów i który można oglądać na okrągło, bo za każdym razem tak samo śmieszy. W dodatku poprawia nastrój lepiej niż tabliczka czekolady, ponieważ skrywa w sobie tak bardzo potrzebny życiowy optymizm i życiową prostotę. Ale trzeba oddać tej najnowszej propozycji z Francji, że jest to jednak film lekki, przyjemny, z pomysłem, polotem i smakiem. I, co najważniejsze, jest niewymuszenie zabawny, czego naturalnie oczekuje się od komedii, a co nie zawsze się dostaje. „Za jakie grzechy…” bazuje na inteligentnym humorze - bez uciekania się do scen wulgarnych (w mowie i czynie) - który doceniają ludzie w różnym wieku – i to zarówno kobiety, jak i mężczyźni. A wspominam o tym, ponieważ myślenie o tym filmie w kategoriach kolejnego „filmu babskiego” jest wielkim błędem. Z tego względu, że nie „babskie” kwestie są tu najważniejsze, lecz kwestie różnic kulturowych. I to one napędzają fabułę i wywołują największy śmiech. Ot, chociażby ta z obrzezaniem, czy też ta przy żłóbku, w której pojawia się odmienność w postrzeganiu roli Chrystusa na Ziemi. Niby mała rzecz a śmieszy. I jeszcze daje do myślenia.
Nie ma w filmie opatrzonych twarzy i znanych nazwisk, co oprócz wszystkich wspomnianych wyżej atutów, jest dodatkową zaletą filmu. W każdym razie i tak najlepszą formą reklamy dla „Za jakie grzechy…” nie są i nie będą nawet najbardziej entuzjastyczne recenzje i piękne hasła-wabiki, ale rekomendacje znajomych, którzy już film widzieli. Natomiast dla naszych filmowców jest to na pewno jeden z tych zagranicznych tytułów, na przykładzie którego powinni uczyć się, jak zrobić inteligentną i śmieszną komedię, po obejrzeniu której nie czuje się konsternacji i niesmaku. Bo za jakie grzechy musimy tak męczyć się w kinie? A przecież może być tak zabawnie i przyjemnie, jak chociażby w tym filmowym przypadku.