Przy okazji tego filmu kolejny raz można zobaczyć, jak wygląda dziś sprawa tłumaczenia oryginalnych tytułów filmowych na język polski. Pomijam już fakt, że bardzo często nie są wierne oryginałowi, ale coraz częściej wypaczają albo gubią ich sens. Oto nowy film Andrew Dominika, noszący tytuł „Killing Them Softly”, który, jak się zdaje, jest nawiązaniem do popularnego utworu Roberty Flack „Killing Me Softly”. Oba mówią o zabijaniu w sposób „łagodny”. Polski tytuł zdaje się również nawiązywać do tytułu piosenki, jednak w tym przypadku pada na Piotra Szczepanika i jego „Kochać, jak to łatwo powiedzieć”. Problem tylko w tym, że tak jak polska scena muzyczna była i jest na ogół odległa od amerykańskiej, tak i oba tytuły filmowe zdają się mówić coś zupełnie innego. Bo nie chodzi w tym wszystkim o mówienie, a o zabijanie właśnie.
Mogą Państwo teraz powiedzieć, że rozczulam się nad tytułem filmu, ale proszę mi uwierzyć, że mam swoje powody. Cały sens „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” opiera się bowiem na pewnego rodzaju DYSTANSIE (słowo-klucz). Jedno z klingońskich przysłów mówi, że „zemsta smakuje najlepiej na zimno”, co oznacza, że powinna być przemyślana, wyrachowana, bezemocjonalna. Mniej więcej o to samo chodzi w oryginalnym tytule filmu Dominika, jak i samym filmie, oczywiście, choć trudno mówić tu o zemście; bardziej o wymierzaniu kary, tak sprawiedliwym, jak jedynie delikatnie uzasadnionym.
Wspomniany DYSTANS widać w tym filmie na dwóch płaszczyznach – formuły i treści. Należy bowiem zauważyć, że „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” (żeby nie robić już zamieszania, będę trzymał się polskiego tytułu) jest filmem politycznym. Podobnie, jak niedawne „Idy Marcowe” Clooneya, zagląda w świat amerykańskiej polityki od kuchni i odzierają ją z oficjalności. Jednak podczas gdy „Idy…” rozsadzają temat prezydenckich wyborów bezkompromisowo i bez zbytniego „czajenia się”, tak „Zabić…” używa do tego przykrywki filmu gangsterskiego. Cała polityka wpakowana w ten film istnieje zaledwie w tle. Słychać ją w samochodowych radiach, widać na bilbordach albo ekranach telewizyjnych w barach czy prywatnych mieszkaniach. Polityczny komentarz doskonale odzwierciedla wydarzenia filmowe albo na odwrót: to, co dzieje się w światku gangsterskim, bezproblemowo można przypisać do tego, co mówią w radio albo pokazują w telewizji. Tylko zamiast „mamy przejeb…” słychać: „rząd stoi w obliczu wielkiego dylematu”. Dystans i kamuflaż zastosowany przez Dominika nie pomniejsza jednak rangi samego tematu. Bowiem porównanie działań polityków do przestępczych posunięć gangsterów ulicznych i karcianych oszustów jest pociągnięciem dość wymownym.
Wspomniany dystans widać również w wydarzeniach filmowych. Oto bowiem zdarza się kradzież wśród grupy karcianych hazardzistów - wpada dwóch gości w pończochach na głowie i zabiera całą pulę. Podejrzenie pada na typa, który już kiedyś coś takiego zrobił, zaś do wymierzenia sprawiedliwości wynajmuje się tu zawodowca. WYNAJĘCIE jest tutaj drugim słowem-kluczem, bowiem choć każdy chce aby wyszło na jego, to jednak nikt nie chce brać spraw w dosłownie swoje ręce. I tak rabuś zleca „fuchę” dwóm innym typom, poszkodowani wynajmują „fachowca”, a i nawet on sam, morderca na zlecenie, w pewnym momencie stara się wysłużyć kimś innym, bo jak twierdzi – nie lubi, kiedy zna go ofiara, czuje wtedy dyskomfort.
Załatwianie spraw z dystansu (tak fizycznego, jak emocjonalnego) powoduje tu serię niedomówień i nieporozumień, często przykrych w konsekwencjach. Takie działania sprawiają, że trudno wskazać na faktycznego winnego – prowokatora, złodzieja, mordercę. Bardzo łatwo można to sobie wpasować w polityczny kostium, gdzie także „rączka rączkę myje”.
Mówiąc o filmie Dominika, należałoby, wręcz obowiązkowo, podkreślić rzucające się w oczy skojarzenia z kinem gangsterskim z jednego ze swoich złotych okresów - lat 90. Choć najmocniej widać tu fascynację Martinem Scorsese (jego „Chłopcami z ferajny” czy „Kasynem”), to jednak nie można pozbyć się wrażenia, że jest tu również coś z Tarantino („Pulp Fiction”), czy braci Coen („Fargo”). Tak z formy, jak i jakości. Przy czym, ustalmy, o słuszności odważnego porównania do najlepszych zdecyduje jednak czas. Póki co można powiedzieć, że kino wyłoniło obiecujące nazwisko, które, przynajmniej na razie, należałoby mieć na uwadze. Andrew Dominik – dla przypomnienia.