„Dopiero co” pisałem o „O północy w Paryżu” Woody’ego Allena, a już przychodzi mi pisać o jego kolejnym filmie. Ten siedemdziesięciosześcioletni reżyser (rocznik 1935) jest niesamowity! Trudno wyjść z podziwu, że Allen, pomimo już swojego szacownego wieku, nadal kręci swoje filmy z taką regularnością – co roku wypuszcza na wielki ekran nowy tytuł. Dzieje się tak, dlatego, że – co powiedział w jednym z wywiadów telewizyjnych – swoją pracę traktuje jak każdą inną. Co oznacza, że kończy jeden film i zabiera się za kolejny. Albo jeszcze dobrze nie skończy jednego filmu, a już myśli o następnym lub właśnie pisze do niego scenariusz. I tak na okrągło, od wielu lat. Jak sam mówi (tym razem w wywiadzie prasowym): „Kręcę filmy, bo organicznie muszę trzymać się codziennych rytuałów. To jak z ćwiczeniami fizycznymi i regularnymi wizytami u lekarzy – pozwala zachować formę. Muszę pisać, zjawiać się na planie i montować, tak jak muszę grać na klarnecie i codziennie jeść. Bo to trzyma moją starość w ryzach”. Nie szuka więc wielkich natchnień, nie szuka tego jedynego, wyjątkowego tematu. Po prostu siada, pisze, zbiera ekipę i kręci. A jak pokazują statystyki, wśród których skrywa się to, co najważniejsze, czyli zadowolenie widzów, jego filmowa iskra rozpaliła się na nowo.
W tym roku Allen wykrzesał z siebie „Zakochanych w Rzymie”. Jest to kolejny i podobno już ostatni film z tzw. cyklu europejskiego, ponieważ siedem na osiem ostatnich filmów, jakie zrobił Allen, powstały właśnie w Europie. Jak zaczął od filmowania Londynu („Wszystko gra” 2005), przeszedł z kamerą przez Barcelonę („Vicky Cristina Barcelona” 2008) i Paryż („O północy w Paryżu” 2011), tak kończy właśnie w Rzymie. Pojawiają się jeszcze plotki (rozdmuchane po wywiadzie, jakiego reżyser udzielił Andrzejowi Sołtysikowi, dla telewizji TVN) o realizacji filmu w… Krakowie, ale – jak mówi sam reżyser – najpierw musiałby go ktoś zaprosić do Krakowa, a potem, co najważniejsze, sfinansować film. A pomiędzy zaproszeniem a finansowaniem takiej produkcji, on musiałby zastanowić się, czy w ogóle ma jakiś pomysł na umieszczenie akcji właśnie w Krakowie. Bo „to oczywiste, że historia, która dzieje się w Rzymie, nie może zdarzyć się w Krakowie”.
A w Rzymie dzieją się aż cztery historie, które żyją własnym, niezależnym od siebie życiem. Pierwsza to historia amerykańskiego, znanego i bogatego architekta (gra go Alec Baldwin), który po latach nieobecności przybywa do Rzymu – miejsca wiążącego się dla niego z pięknymi wspomnieniami. Kiedy architekt na jednej z uliczek Wiecznego Miasta oddaje się takim nostalgicznym wspomnieniom, zaczepia go student architektury (Jesse Eisenberg). Od słowa do słowa i przyszły architekt zaprasza sławnego człowieka do siebie na kawę. Przy okazji przedstawia mu swoją dziewczynę (Greta Gerwig), a ta z kolei informuje swojego chłopaka, że odwiedzi ich jej przyjaciółka (Ellen Page), która właśnie rozstała się z chłopakiem. A tak w ogóle to ma ona aktorką i ma niebywały dar rozkochiwania w sobie mężczyzn.
Druga opowieść rozgrywa się wokół emerytowanego reżysera operowego (gra go sam Allen – po raz pierwszy od sześciu lat na ekranie), który wraz z żoną (Judy Davis) przybywa do Rzymu, by poznać włoskiego narzeczonego swojej córeczki, a także jego rodziców. Tutaj emeryt-wizjoner ani myśli być emerytem. Postanawia z ojca przyszłego zięcia uczynić gwiazdę opery.
Trzecia historia, zrealizowana w języku włoskim, dotyczy młodych i niedoświadczonych małżonków, których wzajemne uczucia zostają wystawione na próbę. W tym epizodzie pojawia się Penélope Cruz, jako zmysłowa prostytutka i nauczycielka pożycia małżeńskiego, udzielająca cennych lekcji zahukanemu małżonkowi.
I ostatni, czwarty epizod (również włoski), przedstawia osobę zwykłego człowieka (Roberto Benigni), który z dnia na dzień, bez żadnego powodu, staje się gwiazdą mediów.
Każda z tych historii jest ciekawa i śmieszna. Nawet jeśli nie są ze sobą powiązane, to i tak łączy je wspólny mianownik. Wszystkie mówią w pierwszej kolejności o miłości (i zauroczeniu), na co wskazuje już sam tytuł, a później dopiero dotyczą sztuki, sławy, przemijania, sukcesów i porażek, które wpisane są w nasza życie, a z którymi trzeba nauczyć się godzić. Allen z lekkością i wdziękiem baletnicy przeskakuje z jednej historii do drugiej, komplikując przy tym życie swoich bohaterów. Co rusz (jak to Allen) pokazuje nam groteskowe sytuacje, podlane (jak to u Allena) błyskotliwym i ciętym dialogiem. Jeśli w tym miejscu miałbym stworzyć ranking najlepszych kwestii, jakie pojawiły się w filmie, to na pierwszym miejscu przypisałbym je bohaterowi granemu właśnie przez samego Allena. Swoją drogą reżyser sprawia tutaj wrażenie naturszczyka; jakby nie wiedział, jak zachować się przed kamerą, która wydaje się go peszyć. Ale to tylko wrażenie, w dodatku dodające tej postaci uroku i sympatii, bo przecież Allen to nie tylko doświadczony reżyser, ale także aktor.
Najciekawszym, bo najbardziej aktualnym epizodem jest ten z Benignim. Pokazuje on to, co sami widzimy w mediach: że celebrytą można stać się ot tak, bez jakiegoś konkretnego powodu. Nie trzeba nic umieć, nie trzeba być mądrym, inteligentnym i wyjątkowym. Nic nie trzeba. Wystarczy tylko być, może czasem coś pokazać (np. kawałek pupy lub jedną pierś) i już. A potem to już samo się kręci i człowiek staje się znany z tego, że jest znany. Ta historia celowo jest przerysowana (np. dziennikarze towarzyszą bohaterowi Benigniego podczas golenia lub zadają pytania typu: „Nosi pan slipy czy bokserki?”, i zachwycają się każdą jego odpowiedzią), bo i sława takich „gwiazd” jest przerysowana i nadmuchana. Allen świetnie pokazuje to, że w każdej chwili owe „pięć minut” może się skończyć, a człowiek zostanie tak szybko zapomniany, jak szybko stał się sławny. Ale i tak słyszymy, jako puentę, że jednak lepiej być znanym niż nieznanym.
Pomimo tego, że większość filmów Allena ciągle mówi o jednym i tym samym, to jednak każdy jego kolejny tytuł jest świeży. I tak samo w przypadku „Zakochanych w Rzymie”. Jak widzowie zakochali się w pocztówkowym „O północy w Paryżu” (ciągle takich widzów przybywa; szczególnie kobiet), bo oczarowała ich magia filmu (i, oczywiście, miejsca, w którym rozgrywa się akcja), jego klimat, tak też zakochają się w pocztówkowych „Zakochanych w Rzymie”. Tym samym Allen i jego Kino przestaje być tylko dla nielicznych, żeby nie powiedzieć: dla wybranych, którzy lubią intelektualne i przegadane historie. Owszem, dalej jest to Kino intelektualne i przegadane, lecz wydaje się być dużo przystępniejsze, lżejsze i dużo bardziej kolorowe niż kiedyś. Jednak najważniejsze, że jest to nadal Kino na poziomie. Dlatego z niecierpliwością czekam na kolejny film tego twórcy. Na szczęście długo nie będę musiał czekać, bo premiera najnowszego tytułu Allena już niedługo, już „za chwilę”.
Dominik Nykiel
dominon@interia.pl