Świeżo minione Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i Olimpiada w Londynie sprawiły, że ostatnio często i dużo mówiono o sporcie. W różnych kontekstach, również w tym filmowym. Właśnie na fali tych wszystkich rozważań powstał pomysł na napisanie tego tekstu. Tekstu o filmie, który w jednym z wywiadów wyróżnił Tomasz Zimoch – słynny radiowy komentator sportowy; o filmie, do którego za wszelką cenę postanowiłem dotrzeć.
Dla tych, którzy nie wiedzą (bo przecież nie każdy miłośnik filmu musi wiedzieć, co w sporcie piszczy), Zinedine Zidane to postać szczególna: wybitny (a nawet jeden z najwybitniejszych w historii) piłkarz, który kilka lat temu zdecydował się zakończyć karierę. Film z jego nazwiskiem w tytule to dokument, ale dokument nietypowy. Nie ma w nim życiorysu, nie ma wywiadów, nie ma archiwalnych zdjęć, w zasadzie nie ma nic, poza samym Zidane’em i meczem, w którym bierze udział. Bo „Zidane…” to swoista relacja, ale relacja znów niecodzienna. Oto 17 kamer ulokowanych w najróżniejszych miejscach stadionu, na którym Real Madryt (drużyna Zidane’a) rozgrywa ligowy mecz z Villareal FC, nie obserwuje nikogo innego, jak tylko tytułowego bohatera-gracza. Każda z kamer skupia się na innym szczególe, zaś wszystkie tworzą bogatą w szczegóły całość wizerunku piłkarza. I tak przez cały film, a raczej mecz, bo wszystko trwa jak w zegarku tyle, ile trwa jego występ. I właśnie forma tego filmu sprawia, że mam problem z odczytaniem jego intencji. Problem nie z brakiem interpretacji, a ich mnogością, choć do jednej z nich jest mi najbliżej. Ale kolejno:
a) „Zidane…” jako laurka
Szczerze mówiąc, jestem najdalszy od tego tropu interpretacyjnego, ale z drugiej strony, jest on najczęstszy wśród tych, którzy zechcieli się na jego temat wypowiedzieć. Zdecydowana większość pofilmowych opinii głosi, że film Philippe Parreno i Douglasa Gordona jest podkreśleniem wielkiego talentu piłkarza i jego niezwykłości. I z jednej strony, jak można by zrobić (pomyśleć) coś innego, skoro o wartości tego zawodnika są przekonani wszyscy.
Jednak z drugiej strony w mojej głowie rodzi się wątpliwość, która wynika stąd, że nie widać w tym filmie niczego, co uwypuklałoby wszystkie cechy wielkiego talentu piłkarza. Twórcy bowiem nie skupili się na jego błyskotliwych akcjach, Zidane nie strzelił żadnego gola, a w końcu sam mecz był jednym z bardziej przeciętnych, bez gradu bramek, bez porywających akcji. Jakiś taki, po prostu, nieszczególny.
b) „Zidane…” jako demitologizacja gwiazdy
Wychodząc od tego, co zostało zawarte w punkcie „a”, należałoby się pokusić w końcu o szczegóły tego filmowo-piłkarskiego spektaklu, ponieważ skoro „Zidane…” nie podkreśla wspaniałości swojego bohatera, któremu przecież poświęca cały swój czas, to może stanowi (na odwrót) jego krytykę? A jeśli nie krytykę, to przynajmniej głos za tym, że „boski Zizou” (jak zwykli o nim mówić jego fani) to zwykły gość, któremu też coś może się nie udać.
Powiedziane już zostało, że przez czas trwania meczu kilkanaście kamer bacznie obserwuje to, co robi na boisku piłkarz. I w tracie tej ciągłej obserwacji trudno jest doszukać się czegoś, co potwierdzałoby jego wybitność. Owszem, piłkarz miał asystę, ale to zdarza się nie tylko jemu, owszem, znów poszarżował z piłką kilka razy, ale na dobrą sprawę na tym można zakończyć wyliczankę wspaniałości. Cała reszta zaś to bezustanne truchtanie wte i we wte, to podbieganie bez kontaktu z piłką, to pocenie się, spluwanie i smarkanie na murawę boiska. To pokrzykiwanie „hej” i w końcu, w momencie kulminacyjnym, to bójka wszczęta przez Zidane’a, a następnie jego zejście z boiska za sprawą czerwonej kartki. W tym filmie nie ma grama bohaterskości, grama emocji, swoisty przekaz jest suchy jak tygodniowa piętka chleba i chłodny jak zima na Syberii. I tak samo wygląda sama gra - bezmocjonalna, wykalkulowana. Zidane wydaje się być tu bardziej nerwusem, niepotrafiącym opanować się przez marne 90 minut, niż wirtuozem piłki. To sprawia, że od razu nasuwają się następujące pytania: kto i dlaczego miałby nakręcić paszkwil na Zidane’a? W jakim celu? I choć można mieć takie wrażenie, to jednak trudno uwierzyć, że taka była intencja filmu, w końcu to naprawdę nie był byle jaki piłkarz.
c) „Zidane…” jako dziecko postmodernizmu
… czyli w tym przypadku, jako film po części psychologiczny, niemający na celu wartościowania piłkarza. Więcej nawet! Jako film, w jakimś sensie, pomijający temat jego postaci. Kluczowa bowiem dla filmu jest data (piłkarz jest tu zaledwie wymyślnym punktem zaczepienia) 23 kwietnia 2005 roku. Kluczowa nie ze względu na mecz, który jest przypadkowy, lecz ze względu właśnie na swoją… przypadkowość. Oto bowiem pojawia się w filmie pytanie: dlaczego ten mecz, to wydarzenie, miałoby zostać przez kogoś zapomniane bądź zapamiętane? W jego przerwie zamiast reklam i studia sportowego, autorzy wyliczają inne wydarzenia mające miejsce tego konkretnego dnia. Od zamachu na Bliskim Wschodzie, przez największą od kilku dziesięcioleci powódź w jakiejś części Azji, niewyjaśnione pęcznienie i wybuchy ropuch w Niemczech, po debiut w sieci gier on-line. Pytanie brzmi: dlaczego spośród tylu wydarzeń (znacznej części z nich nie przytoczyłem, bo właśnie zapomniałem) mielibyśmy zapamiętać akurat ten mecz? Mecz i jego wynik bez większego dla nas znaczenia. Odpowiedź jest prosta: bo zapamiętamy go właśnie dlatego, że ktoś go dla nas wybrał, sfilmował, zareklamował, pokazał, a nawet (po czasie) zrecenzował! Tak!
Dlatego „Zidane…” podkreśla manipulację, jakiej jesteśmy, właśnie szczególnie dziś, w XXI wieku, poddawani. Wytłuszcza to również opisywany sposób pokazania samego meczu. Nasze emocje zależą od 17 wspomnianych kamer. Normalna relacja to akcje, to skupienie na piłce, dryblingi i podania. To wielka chwila dynamiki. Tutaj, zamiast tego wszystkiego, mamy Zidane’a. I nie dlatego, że był najlepszy. Nie. Dlatego, że tak postanowiono i pokazano w sposób, który kompletnie zbija nas z obranego z przyzwyczajeń tropu.
I zastanówcie się teraz Państwo, kiedy zaglądacie na jakiś portal internetowy, to ile z tego, co w nim zobaczycie i przeczytacie wynika z tego, że mieliście w planie i chcieliście to odszukać i zobaczyć, a ile z tego, że Wam to pod nos podsunięto? Urojoną chorobę Wiśniewskiego, kolejną sprawę matki Madzi czy po prostu figurę 45 letniej celebrytki podglądniętej w bikini?