Mniej więcej odkąd światu ukazała się „Chata Wuja Toma” kultura przemawia do nas w sprawie niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Powstało już na ten temat sporo książek i filmów. Temat, choć bardzo ważny, został omówiony dość szczegółowo, a poza tym stanowi już historię. Tym bardziej więc zaskakuje, że kolejny film podejmujący temat niewolnictwa w U.S.A. jest po tylu latach tak głośno komentowany. Jest także doceniany. To aktualny zdobywca Złotego Globu w kategorii „Najlepszy film roku” oraz laureat 9 nominacji do Oscara.
Raptem w ubiegłym roku 5 nominacji do najważniejszej filmowej nagrody dostał „Django”, który choć w konwencji westernu i atmosferze przerysowania, to jednak w dość poważny sposób poruszył temat wyjątkowo trudnej sytuacji czarnoskórych w XIX wieku. Sytuacja się powtarza i na początek roku znów w roli oscarowego faworyta stawiany jest film o podobnej tematyce. Przypadek? Mimo wszystko myślę, że tak.
„Zniewolony…” nie odkrywa Ameryki. Pokazuje nam niewolnictwo dokładnie takim, jakim je sobie wyobrażamy i znamy z innych źródeł - bezwzględny handel ludzkim towarem, pola bawełny, chłosta, fatalne warunki do życia i biali bezduszni właściciele. A wszystko to blisko 20 lat przed wybuchem Wojny Secesyjnej, więc i o nadzieję na lepsze jutro jest tu wyjątkowo trudno. Co więc wyróżnia „Zniewolonego…” pośród innych filmów o niewolnictwie, ale także innych rywali do najważniejszy nagród filmowych? Wydaje się, że chodzi tu o specyfikę, jaką nadaje swoim filmom Steve McQueen – reżyser. Otóż ukazuje on swoich bohaterów w skrajnych sytuacjach emocjonalnych. Jeśli bohater jego filmu ma problem, to jest to problem permanentny, totalny. Bohater wcześniejszego „Wstydu” jest seksoholikiem i to uzależnienie przysłania mu całą rzeczywistość. Jednocześnie jego życie to pasmo krótkich etapów od nieznośnej potrzeby po finalne jej zaspokojenie. Jest więc zawsze skrajnie. I jeśli pod tym kątem popatrzymy na „Zniewolonego…” to zauważymy, że sprawa ma się podobnie. McQueen bowiem nie pokazuje nam niewolnictwa jako monotonnej, długiej udręki, która po prostu sobie jest. Nie da się tu tak naprawdę odczuć mozolnej i wyczerpującej pracy, jaką wykonywali dla białych czarnoskórzy. Owszem, nie brakuje scen pełnych potu i łez, jednak to wszystko pełni funkcję tła dla historii, której trzon stanowią przede wszystkim wydarzenia specyficzne, odwołujące się za każdym razem do przeżyć emocjonalnych. Jeśli więc zobaczymy u McQueena chłostę, to w takiej wersji, że owszem, poczujemy ból jaki odczuwa ofiara, ale o wiele mocniej i wyraźniej dostrzeżemy emocje i myśli, które danej scenie towarzyszą. Chłosta nie będzie tu więc tylko mechanicznym zadawaniem bólu ale prawdziwym ludzkim upokorzeniem, podkreśleniem rozpaczliwej bezradności, wręcz symbolem nieznośnej sytuacji. I to właśnie stanowi wyróżnik dla „Zniewolonego…”. Swego rodzaju uduchowienie sytuacji.
Pisząc niedawno o „Kamerdynerze” który w naszych kinach pojawił się nieco wcześniej i miał stanowić wprawkę przed „Zniewolonym…” miałem na myśli bardziej jakość filmu, niż jego charakter. Teraz mogę powiedzieć, że również kaliber przeżyć wywoływanych przez oba filmy jest nieporównywalny. O ile w filmie Lee Danielsa, który obraca się wokół podobnej tematyki, mamy do czynienia z historią nieco ugładzoną, która może wzruszyć, o tyle „Zniewolony…” atakuje naszą wrażliwość bezwzględnie i bez taryfy ulgowej. To zresztą specyfika filmów McQueena, które wymagają od widza mocnych nerwów i zaangażowania.
Na koniec chciałbym wspomnieć o (póki co) życiowej roli Chiwetela Ejiofora. O ile nie jestem w stanie spamiętać jego nazwiska, o tyle rola Solomona Northupa pozostanie w mojej głowie na długo.
Rafał Kaplita