Jako widzowie i pochłaniacze ekranowych historii doszliśmy już do takiego momentu, w którym oczekujemy, że nazwisko Tomasza Kota zobowiązuje. To również ten moment, w którym powoli zaczynamy mówić, że idziemy na film z Kotem, wiedząc/zakładając, że dostaniemy coś, co zagwarantuje nam przeżycie, wywoła tzw. efekt WOW i nie zginie w czeluściach niepamięci. Czy to dużo? Otóż NIE, ponieważ aktor, o którym tutaj mowa, ma już w swoim dorobku takie role i takie filmy, o których nie sposób jest i będzie zapomnieć. Dla mnie to (dokładnie w tej kolejności): „Skazany na bluesa” (2005), „Bogowie” (2014), „Erratum” (2010) i – tu bardzo przekornie z mojej strony – „Lejdis” (2008) – bo kto widział ten film, ten pamięta jego rolę Węgra Istvana i sposób, w jaki mówił kaleczonym językiem polskim. Warto zaznaczyć, że każda z tych ról jest tak inna, jak inne tematycznie są fabuły, w których wystąpił Kot. To tylko dowodzi wielkiego wachlarza aktorskich możliwości pana Kota, dzięki czemu zdobywa sobie sympatię kolejnych widzów. I ostatecznie jest aktorem, a nie celebrytą. Stąd tak duże – przynajmniej moje - oczekiwania wobec niego i ról, jakie wybiera.
A co w sytuacji, gdy wybór roli jest chybiony albo gdy rola jest obiecująca, ale scenariusz nie pozwala na jej pełne zbudowanie? I ten właśnie drugi przypadek dotyczy filmu „Żyć nie umierać”, na który pewnie nie tylko ja od jakiegoś czasu zacierałem ręce.
Sprawa z debiutem fabularnym Macieja Migasa, który do tej pory zajmował się różnego rodzaju serialami telewizyjnymi, ma się tak, że gdyby nie Tomasz Kot, nie byłoby sensu filmu oglądać. Nie tylko z tego względu, że historii o ludziach, którzy dowiedzieli się, że mają raka i postanawiają walczyć z nowotworem, a przy tym naprawić błędy przeszłości, było już wiele. Nawet jeśli jest to historia, którą luźno zainspirowało życie aktora Tadeusza Szymkówa (co trochę jest dla mnie niezrozumiałe, ale o tym dalej) - o czym twórcy informują na koniec. Ale problem przede wszystkim wynika z tego, że realizatorzy, przedstawiając taką a nie inną historię bohatera granego przez Kota, nie umieli zbudować filmowego świata, nie umieli nadać mu głębi i jakiegoś egzystencjalnego wymiaru. W końcu rzecz – jak wskazuje już sam tytuł – dotyczy życia i (nie)umierania. W praktyce przejawia się to w tym, że scena następuje po scenie bezemocjonalnie – od samego początku do samego końca. Dlatego całość przypomina kiepsko posklejany wazon, który przy każdorazowym dotknięciu grozi rozsypaniem. Wynika to z tego, że w tej – już z założenia przykrej i jednocześnie poruszającej opowieści – brakuje energii, siły napędzającej, pasji i… emocjonalnego spoiwa. Oglądając film, miałem wrażenie, jakbym oglądał bryka z losu człowieka, który walczy z chorobą i stara się naprawić, co zepsuł. Dokładnie ta sama pustka i ten sam suchy przekaz, który towarzyszy czytaniu streszczenia literackiego arcydzieła. Co z tego, że będę znał treść, jeśli nie zagłębię się w wykreowany przez autora świat i go nie poczuję, jednocześnie nie dając szansy danej historii, by przekonała mnie do siebie.
Niestety, muszę przyczepić się też do niezrozumiałej dla mnie luźnej, bo luźnej, ale jednak inspiracji twórców życiem aktora Szymkówa, o czym wspomniałem wcześniej. W rzeczywistości (co czytamy dopiero w napisach końcowych, a co dodatkowo powoduje dysonans w odbiorze) miał on wsparcie żony i córki w tych ciężkich dla niego chwilach. W „Żyć nie umierać” bohater próbuje naprawić relację z obiema kobietami swojego życia. Stąd film opowiada o człowieku, dla którego większym bólem jest samotność (będąca karą za to, jaki był kiedyś) niż choroba i ostatecznie śmierć. Po co więc ta inspiracja życiem Szymkówa, skoro przedstawiona historia, jak i ostateczna wymowa filmu są zupełnie inne od tego, jak faktycznie było? Czyżby to miał być reklamowo-emocjonalny wabik, który przyciągnie do kin widzów? Bo przecież większość z nas lubi historie „napisane przez życie”.
A co udało się twórcom? Żeby nie pastwić się tak i nie mieszać filmu z błotem, bo ostatecznie na to nie zasługuje: pomimo braku dramaturgii twórcom udało się powiedzieć, że nie zawsze da się naprawić wszystkie błędy przeszłości, bo albo nie ma woli tej drugiej strony, albo po prostu nie starcza na to czasu. Ale twórcy ci muszą wiedzieć, że to głównie zasługa właśnie pana Kota, dla którego – i tu do filmowców apel z mojej strony – proszę przygotowywać tylko całkowicie dopracowane i przemyślane scenariusze. Wtedy widzowie dostaną dzieło kompletne, które zapewne nagrodzą szczerymi i głośnymi brawami. I jeszcze to dzieło będzie miało szansę pożyć własnym życiem.
Dominik Nykiel