Co to jest? Jeden mężczyzna (no, niech będzie dwóch) i kilkanaście – w większości - dziewczęcych podlotków. Nie, nie. To nie mężczyzna w niebie, czy w jakimś szemranym miejscu na ziemi, tylko piszący te słowa (i jakiś jeszcze jeden – też w towarzystwie niewiasty) na seansie (po godzinie 13) filmu „Magic Mike”. Zaskakujące? Ani trochę. Tym bardziej, że rzecz dotyczy męskiego striptizu. (Pomijam tu już wczesną godzinę i wiek damskiej publiczności, bo zakładam, że im późniejsza godzina seansu, tym wiek i ilość damskiej publiczności wzrasta). Dlatego nie powiem, bym oczekiwał tego najnowszego utworu Stevena Sodenbergha, gdyż – powtórzę raz jeszcze – chodzi tu o taniec wysmarowanych, muskularnych (w większości) facetów, którzy w rytm muzyki, w dodatku inscenizując jakieś scenki (a to raz są policjantami, a to raz są żołnierzami, a to raz lekarzami itd.), zrzucają z siebie uniformy, pozostając w skąpych majteczkach, czyli profesjonalnie mówiąc – w stringach. Dla większości mężczyzn oglądanie czegoś takiego jest mało satysfakcjonujące. Wręcz najczęściej budzi obrzydzenie, ale i to trzeba wprost powiedzieć, połączone z cichą zazdrością. O co chodzi – wiadomo. Co innego, gdy taki taniec wykonują panie. Oooo... Tutaj męskie ślepia albo sprawiają wrażenie sparaliżowanych, albo zachowują się jakby zaraz miały wypaść z orbit. Niestety spec od chociażby zwariowanych komedii o przekrętach (np. seria „Ocean’s Eleven”) wolał opowiedzieć historię o mężczyznach, ale niekoniecznie dla mężczyzn.
Historia ta nie jest wyssana z palca. Za jej podstawę posłużyły życiowe losy Channinga Tatuma - jednego z aktorów, który zagrał tytułową rolę Magicznego Mike’a. Jak wynika z opowieści aktora, w wieku osiemnastu lat, przez osiem miesięcy, pracował jako striptizer. Zresztą w tym wieku imał się różnych zajęć, jak jego filmowy bohater, ale tańczenie i rozbieranie się przed rozwrzeszczanymi i napalonymi kobietami było najszybszą i najprostszą drogą do zarobienia konkretnych pieniędzy. Kiedy już wyrósł z tego zajęcia i został aktorem (grał m.in. w dwóch pierwszych częściach „Step Up”, „21 Jump Street”, „Fighting”, „Wciąż ją kocham”, „I że cię nie opuszczę”), przez długi czas nosił się z zamiarem filmowego opowiedzenia o swoich taneczno-rozbieranych ekscesach. Aż w końcu trafił na Sodenbergha, który polecił mu spisanie tej historii, a sam zadeklarował, że ją wyreżyseruje. I tak oto narodził się „Magic Mike” – film o królu szalonych nocy i jego kumplach rozpalających swoimi osobami (i przede wszystkim ciałami) kobiety do czerwoności. Oczywiście nie jest to wierna biografia Tatuma, lecz tylko jej zarys. Stanowi fundament opowieści, która za zadanie obrała sobie wywołać wypieki na twarzy publiczności.
Z tymi wypiekami to właśnie może być różnie. I nie chodzi tutaj o to, że w filmie jest za mało lub za dużo golizny, lub że tańce nie są wystarczająco wyuzdane i erotyczne. Są raczej takie, jak być powinny. Chociaż o takie wrażenia należałoby zapytać kobietę, która widziała „Magic Mike’a”, co też właśnie czynię, i słyszę, że wyżej wspomniane elementy filmu zostały przedstawione w odpowiedniej proporcji. Czego więc zabrakło? Najważniejszego: wciągającej opowieści, która przyniosłaby ze sobą jakąś konkretną myśl, refleksję, przekonującą nas, że to wszystko, co robił i robi główny bohater czemuś naprawdę służyło i służy. Bo to, że chałturzy w ten sposób, by spełnić swoje marzenie o własnej firmie zajmującej się ręcznym wykonywaniem mebli, w żaden sposób nie przekonuje. O tym się tylko wspomina, gdzieś przy okazji, w kilku scenach, przez co widz jest obojętny na jego cel – ma w nosie czy uda mu się zdobyć odpowiednią ilość pieniędzy, czy nie. Tego wątku mogłoby nawet nie być. Albo mógł go zastąpić każdy inny wątek. Ot, nawet taki, że Mike marzy o hodowli wołków zbożowych lub wielkiej pasiece, z której każdego dnia czerpałby najwspanialszy w okolicy miód. Dopóki się tylko o tym wspomina, a nie pokazuje zaangażowania i czasu, jaki poświęca bohater swojej pasji i marzeniu, nikt w to nie uwierzy.
Podobnie sprawa ma się z miłościami, jeśli tak to można nazwać, bohatera. Ma gdzieś tam na boku jakąś studentkę psychologii. Pełni ona funkcję dziewczyny na telefon, która zawsze chętnie przybywa z seksualną pomocą, a w dodatku lubi trójkąciki. Ale nagle, ni stąd, ni zowąd, okazuje się, że ma narzeczonego i rezygnuje ze wspólnych miłosnych eskapad. Mike złości się, miota, bo chyba ją kocha, ale chyba też jej nie kocha (widz nie wie, jak jest naprawdę), gdyż od początku, odkąd ją poznał, podoba mu się siostra młodszego kolegi, którego wprowadził do striptizerskiego interesu. Lubi się z nią i czubi. Czuje do niej coś więcej, a że studentka go zawiodła, to zaczyna coraz bardziej smalić do niej cholewki, udając wielkie zakochanie. Bo tak to odbiera się z perspektywy wygodnie siedzącego w fotelu. I znowu widz, przez jakieś niejasności, uczuciowe kombinatorstwa, nie dopinguje Mike’owi w jego staraniach o serce Brooke (Cody Horn). Nie tylko więc w marzeniach, ale i w uczuciach zabrakło wyważenia w filmie twórcy „Co z oczu, to z serca”.
Temat przedstawiony w „Magic Mike’u” nie jest wcale oryginalny. Mieliśmy już film traktujący o męskim striptizie. W 1997 roku Brytyjczyk Peter Cattaneo zrealizował „Goło i wesoło”, który dostał kilka nominacji do Oscara (dla najlepszego filmu, reżysera i scenariusza oryginalnego), ale też zdobył jedną statuetkę (za najlepszą muzykę oryginalną do komedii lub musicalu). Chodziło w nim o to, że kilku bezrobotnych facetów (byli pracownicy stalowni), z małego angielskiego miasteczka o nazwie Sheffield, postanawia jeden jedyny raz dać pokaz męskiego striptizu. Ale taki maksymalny, pełną gębą – „do rosołu”. Ich decyzja jest wynikiem nie tylko tego, że do miasteczka przyjechali profesjonalni striptizerzy o ciałach greckich bogów, na których pokazie kobiety emocjonowały się jak nigdy wcześniej (a oni przecież wcale nie są od nich gorsi), ale przede wszystkim dlatego, że zostali przyciśnięci do muru – od pół roku nie mogli znaleźć pracy, a jeden z nich potrzebował pieniędzy na alimenty, by móc dalej widywać się z synem. Zresztą chodziło tu też o coś więcej: o przełamanie swoich zahamowań, wstydu, zażenowania, upokorzenia i udowodnienie sobie i innym, że nawet tacy nieudacznicy, chudzielcy, grubasy i pokraki jak oni, bez „kaloryferów” na brzuchu, z rękami jak patyki i cerą, która chyba nigdy nie widziała słońca, potrafią doprowadzić do szaleństwa wszystkie kobiety w mieście (na czele ze swoimi żonami). Przyglądanie się tym wyczynom zwykłych, nieatrakcyjnych facetów przynosi się ze sobą ukrytą siłę i wiarę w to, że jak się tylko chce, to się wszystko da zrobić. I czegoś takiego, tej „złotej myśli”, inspiracji, pozbawiony jest film Sodenbergha. Skądinąd naprawdę dobrego reżysera, który do tej pory nie zawodził. Nawet jego senny „Solaris”, który ma tyle samo zwolenników, co przeciwników, potrafił zahipnotyzować.
W trakcie seansu dyskretnie popatrzyłem na te dziewczęta wokół mnie, by dowiedzieć się czy tylko ja – jako mężczyzna – nie reaguję entuzjastycznie na to, co dzieje się na ekranie. Dostrzegłem jedynie uśmieszki. I to głównie w scenach, w których panowie eksponują swoje wdzięki. Zrozumiałe. Ale szału u publiczności nie odnotowałem. Może dlatego, że bardzo młoda. A może dlatego, że i jej zabrakło w tej opowieści tego, czego i mi zabrakło. Czyżby również na przykładzie filmu potwierdzało się powiedzenie, że wygląd to nie wszystko i liczy się przede wszystkim wnętrze?